Spośród wielu meili jakie dostaję, niektóre są dla mnie niesamowitym kopem motywacyjnym- opisujecie mi swoje historie i to, w jaki sposób naturalna pielęgnacja cery, skóry i włosów przyczyniła się do poprawy ich stanu. Chciałabym móc dzielić się z Wami tymi historiami żeby pokazać, że to, co opisuję na blogu nie jest czystą teorią.
Tę nową serię rozpocznie wyjątkowa historia Magdaleny, która na własnej skórze przekonała się, że kosmetyki naturalne jak najbardziej mogą być stosowane w przypadku bardzo reaktywnych i wrażliwych skór, borykającej się jednocześnie z poważnymi dolegliwościami dermatologicznymi- a przecież jednym z najczęściej powtarzanych mitów jest to, że kosmetyki naturalne nie są dla alergików!
Magdalenę miałam przyjemność poznać osobiście- zarówno wtedy, gdy pracowałam na stanowisku dermokonsultantki jak i na krakowskich
"Ekotykach", gdzie Magda opowiedziała mi dokładnie swoją historię. Poprosiłam o spisanie i możliwość publikacji, by podzielić się nią z Wami!
Jesteście ciekawe? Zapraszam do lektury!
"Problemy ze skórą miałam od zawsze. Uważana byłam za dziecko, które na wszystko ma uczulenie, a wiecznie czerwona twarz to taka moja uroda ;). Najgorsze były zawsze zimy, bo wtedy moje policzki piekły niemiłosiernie. Moją największą zmorą, były liszaje, które nie chciały się goić, czasem nawet ropiały i zawsze pojawiały się w tych samych miejscach. Lekarz przepisywał mi jakąś maść, która działała doraźnie, a po jakimś czasie problem powracał. To były lata dziewięćdziesiąte... nie było internetu, dostęp do informacji nie był tak łatwy, a ja mieszkałam w małej miejscowości z jedną apteką, a kolejki do dermatologa były duże. Mama kupowała mi kosmetyki z AA Oceanic i różowe Nivea dla wrażliwej cery, czyli to co wtedy było dostępne i opisywane jako delikatne kosmetyki dla wrażliwców. Hmm, nic dobrego dla mojej skóry one nie zrobiły, ale zaprzestanie używania kosmetyków, nie było lepsze. Z tego okresu najlepsze wspomnienie, to zapach rumianku, którym przemywałam twarz, gdy było naprawdę źle.
W wieku 20 lat weszłam w następnym etap, zaczęłam zarabiać, interesować się makijażem i swoim wyglądem... i wydawać mnóstwo pieniędzy na kosmetyki, które potem rozdawałam koleżankom. Eksperymenty kończyły się różnie, czasem nawet małymi tragediami, ale o dziwo znalazłam kosmetyki, które mi pomogły. Pamiętam, że były tylko w aptece, ich głównym składnikiem była oliwa i przestały być dosyć szybko dostępne. Byłam załamana. Do tego zaczęły się u mnie poważne problemy z hormonami, co odbiło się na skórze. Ponowne kupowanie kosmetyków w ciemno, skończyło się dosyć szybko wielkim liszajem, skórą schodzącą z twarzy, podrażnieniem, pieczeniem, szczypaniem. Dermatolog oznajmił mi, że najprawdopodobniej mam skórę atopową, albo przynajmniej nadwrażliwą i mogę używać wyłącznie dermokosmetyków. Dosyć długo w to wierzyłam. Przynajmniej połowa tych produktów mnie uczulała, zwłaszcza te najbardziej znane, lubiane i drogie. Znalazłam kilka produktów, po których stan skóry poprawił się, ale zimą czułam się jak w dzieciństwie, powracały podrażnienia, pieczenie, szczypanie, czerwone policzki i niestety liszaje. Nakładanie czegokolwiek na twarz było równie przyjemne, jak depilacja woskiem. W końcu moja skóra zaczęła wariować i doszły problemy ze strefą T, których wcześniej nie odczuwałam, zapewne dlatego, że miałam mocno odwodnioną skórę. Po przebudzeniu, pół twarzy było suche, druga połówka jak posmarowana masłem. Używałam coraz mocniejszych produktów, a czoło i nos były coraz bardziej tłuste i w pryszczach. Z policzkami sobie nie radziłam, więc skupiłam się na oczyszczaniu tonikami z alkoholem, matującymi żelami, zielonymi glinkami itp.
Pewnej zimy, idąc do apteki, trafiłam na dermokonsultacje Sylveco z Agnieszką. Nie znałam tej marki, do tego odczuwam do dzisiaj spory dyskomfort, gdy mam użyć nowych kosmetyków, producentów, których nie znam. Wydawało mi się, że kosmetyki naturalne nic nie poradzą na moje problemy skórne, że są za delikatne, mało skuteczne, takie babcine, no i często śmierdzą. Uważałam, że lepsze są dermokosmetyki, które przecież leczą. Zresztą przez moje ręce przewinęły się kosmetyki, które wtedy uważałam za naturalne, teraz wiem, że z naturą to miały tyle wspólnego, że na opakowaniu, był obrazek jakiegoś zielska, a skład fatalny. Na konsultacjach dostałam sporo porad, odnośnie samej pielęgnacji i próbki, które rozpakowałam dopiero po miesiącu. Nie miałam wtedy dużych wymagań, jak coś mnie nie uczulało, było super.
Przestawienie się całkowicie na pielęgnacje naturalną sporo trwało, nie z wszystkiego byłam do końca zadowolona, ale żaden produkt nie spowodował u mnie krzywdy, którą musiałabym leczyć tygodniami. To dodało mi odwagi, aczkolwiek nadal odczuwałam lęk i przez ostatnie 5 lat tylko 2 razy kupiłam coś innego niż Sylveco (dane aktualne do czerwca 2017;)). Często też nie widziałam efektów, ponieważ używałam kosmetyków nieodpowiednich dla mojej cery, albo używałam ich pojedynczo np. zwykły żel pod prysznic, z SLES/SLS w składzie o jakimś egzotycznym zapachu i naturalny balsam. Oczywiście za brak odpowiedniego nawilżenia obwiniałam balsam, bo to on miał mnie nawilżyć, a żel przecież tylko myje i jest chwilę na skórze. Nie byłam również zadowolona z toniku, który stosowałam po drogeryjnym matującym żelu do tłustej/mieszanej cery, a który miał nawilżać i wszyscy się nim zachwycali w internecie, tylko ja nieszczególnie.
Agnieszkę spotkałam na konsultacjach jeszcze raz, wtedy znałam już kosmetyki Sylveco, a to spotkanie sporo zmieniło w moim życiu i od tego momentu, z nowymi poradami i wiedzą, moja pielęgnacja była jeszcze skuteczniejsza. Okazało się też, że produkty, które chciałam zakupić, nie są odpowiednie dla mojej skóry. Zmiany były odczuwalne, ale delikatne, nawet nie zorientowałam się, kiedy z mojej półki zniknęły kosmetyki, ze złymi składami. I tak pewnej wiosny, mój ukochany uświadomił mi, że całą zimę nic się nie działo. Byłam w szoku, po 29 latach nastąpiła zima bez podrażnień, uczuleń i innych mało przyjemnych spraw. Taka zima już nigdy do mnie nie wróciła. Teraz mam 33 lata i ludzie mówią, że mam ładną skórę, nawet gdy według mnie, jest jej gorszy dzień. Ślady po liszajach widać tylko, w formie przebarwień, gdy jestem naprawdę blada. Zdarzają mi się gorsze dni, nie wszystkie kosmetyki mi pasują (np. niedawno okazało się, że mam uczulenie na enzymy bromelainy i papainy, przy okazji stosowania peelingu), mam kilka małych problemów z cerą, z którymi walczę, ale podrażnienia zdarzają się u mnie bardzo rzadko. Strefa T się uspokoiła, ale przed okresem lub jak odpuszczę trochę oczyszczanie, to przypomina o sobie. Zrozumiałam również, że kosmetyki naturalne najlepiej działają w pakiecie i powinny się uzupełniać, a nie być zmasowanym atakiem na konkretny problem.
Pozytywne zmiany widać na całym ciele, między innymi przestała mi się łuszczyć skóra na łydkach, czasem nawet zapominam użyć balsamu. Moje pięty przestały być szorstkie i nie muszę ich traktować pumeksem codziennie. Na poszukiwanie kremu idealnego do pięt, zużyłam spory fundusz i skończyły się również produkty, które mogłam przetestować głównie w drogeriach.
Dużo lepiej wyglądają moje ramiona, a mam zapalenie mieszków włosowych i zawsze słyszałam, że z tym nie da się nic zrobić. Miesiąc temu zmieniłam balsam, na taki mniej naturalny, ale czytałam, że ma w miarę dobry skład, no i był tani, w promocji. Całe ramiona mi wysypało momentalnie, takimi wielkimi czerwonymi krostami. Od razu sprawdziłam produkt w takiej aplikacji, dla takich jak ja, którzy nie do końca orientują się w składach. No i wyjaśniło się od razu, że to przez kilka substancji w tym balsamie.
Ale najbardziej cieszy mnie efekt, który uzyskałam na włosach. Włosy zawsze miałam ładne, gęste i grube. Moimi zmartwieniami było ich wypadanie, głównie za sprawą hormonów, siwienie i bardzo wrażliwy skalp. Myślę, że z całego ciała, o włosy dbałam najbardziej, a przynajmniej wydawałam najwięcej pieniędzy, na kosmetyki, oczywiście musiały być z salonu fryzjerskiego. Także traktowałam je maskami, waxami, odżywkami zwykłymi i tymi w sprayu, serami itp. Tak na bogato. Tylko, jeśli chodziło o farbowanie, to od początku używam farb z drogerii, ale bez amoniaku, za to dosyć często. Nie było mi łatwo przejść na naturalne produkty, a nawet jeśli używałam szamponu z Sylveco, to dokładałam odżywkę z L'biotica lub kupioną u fryzjera. Tak około dwa lata temu, spaliłam swoje piękne do samego pasa włosy. Miałam jakieś ważne wyjście i bardzo zależało mi na ich zafarbowaniu. Koleżanki nie miały czasu, została mi tylko mama, która tak przejęła się moją prośbą, że chciała to zrobić bardzo dokładnie i tak samo farbowanie trwało z godzinę, po czym jak odczekałam wyznaczone 40 minut. Końcówki ciągły mi się jak zużyta guma do żucia, a fryzjerka powiedziała, że i tak miałam szczęście, że moje włosy były takie grube i zdrowe, bo jest co ratować. Dodam jeszcze, że rok wcześniej miałam ombre, z bardzo ciemnego brązu do miodowego i te wcześniej rozjaśnianie były właśnie jak guma. Także nowa ja... w long bobie, przestała się przejmować włosami i definitywnie rozstała z kosmetykami, o mniej naturalnych składach. Było dobrze, ale bez szału. Dużo zmieniły u mnie dwa produkty – odżywczy olejek i maseczka z Vianka. Początki były trudne, a efekt daleki od fajnego. Olejek kupiłam tylko dlatego, że był w zestawie i wychodziło chyba 2zł drożej, bo była promocja. Po dwóch użyciach chciałam go komuś oddać, ale brakowało chętnych. Za olejkami nigdy nie przepadałam, kojarzyły mi się z zapchanymi porami, pryszczami, tłustymi plamami. Doświadczenia też miałam kiepskie, zarówno z tymi do twarzy, jak i do włosów. W tamtym okresie często spotykałam się z wpisami, w internecie, o magicznym olejowaniu włosów, którego nigdy nie próbowałam. Kilka dziewczyn polecało też stosowanie maseczki z tym olejkiem, no to spróbowałam. Po każdym takim rytuale, mój facet pytał, co robiłam z włosami, potem pytali inni, a skończyło się na tym, że podpytują mnie obcy np. pani ekspedientka w drogerii. Wcześniej jak ktoś chwalił moje włosy, to dlatego, że były gęste i takie długie, teraz słyszę, że wyglądają tak zdrowo i mają blask. Olejek sprawdził się również jako maseczka do stóp i smarowidło do ciała. Obecnie stosuję szampon i odżywkę dwa razy w tygodniu, a raz na 3 tygodnie, lub przed większym wyjściem, maskę i olejek odżywczy. Od niedawna do tego zestawu używam również peeling do skóry głowy i toniku-wcierki, na porost włosów.
(Po lewej- przed rozpoczęciem naturalnej pielęgnacji, zdjęcie środkowe- aktualny stan włosów w świetle dziennym, po prawej- aktualny stan włosów w sztucznym świetle)
Zmieniło się moje podejście, bo szukam przyczyn i obserwuje swoje ciało. Zdecydowanie nie wrócę do starych nawyków i kosmetyków. Zamiast tego, odkryłam bloga Agnieszki, potem również grupy, na których można spytać o składy produktów. Zaczynam się w tym wszystkim powoli orientować, ze składami sobie jeszcze nie radzę, ale już rozumiem, że szampon kojący z SLS/SLES w składzie nie jest dobrym pomysłem. Od czerwca poznałam około 20 nowym firm, byłam nawet na targach naturalnych kosmetyków i to z bliskimi. Moja rodzina też używa Sylveco. Nie musiałam ich przekonywać, widzieli na mnie, że to działa i również są zadowoleni, mimo różnych potrzeb i oczekiwań. Kosmetykom naturalnym zawdzięczam ładną cerę, bardzo rzadkie podrażnienia i uczulenia, ale również większą pewność siebie. No i testowanie nowych produktów, formuł, zapachów to teraz zabawa, a nie strach i obawa o stan skóry.
Miałam obawy przed wypisaniem ulubionych produktów, ponieważ przez wiele lat moja pielęgnacja opierała się tylko o jedną firmę, za to każdego z wymienionych produktów, zużyłam kilkanaście opakowań, w różnych warunkach atmosferycznych, moja skóra się zmieniała, jej stan i potrzeby również. Absolutni ulubieńcy (zużyte powyżej 10 opakowań):
- Sylveco lekki krem nagietkowy oraz lekki krem rokitnikowy
- Sylveco krem brzozowo – nagietkowy z betuliną (najlepszy na zimę)
- Sylveco lipowy płyn micelarny
- Sylveco cynamonowa pomadka do ust oraz odżywcza z peelingiem
- Sylveco regenerujący krem do stóp
- Sylveco balsam myjący do włosów z betuliną
- Biolaven serum przeciwzmarszczkowe
- Biolaven odżywka do włosów
Mam też na swojej liście produkty, które pokochałam, ale nie mam z nimi jeszcze wieloletniego doświadczenia:
- Nacomi olej z nasion konopii
- Nacomi peeling kawowy coconut
- Ministerstwo dobrego mydła – hydrolat rumiankowy
- Ministerstwo dobrego mydła – olej z orzechów laskowych (na zimę)
- Green People odżywka do włosów łagodząca podrażnioną skórę głowy
- Bioline hydrolat rumiankowy
- Eco Laboratorie pianka do twarzy odmładzająca
- Sylveco punktowy żel na wypryski
- puroBio korektor w płynie Sublime pod oczy
- Vianek maseczki zielona i fioletowa (zielona na strefe T, fioletowa na policzki)
- Vianek niebieskie masło do ciała (uwielbia go również mój facet)
- Vianek żele pod prysznic, szczególnie niebieski i fioletowy
- Vianek olejek do włosów + pomarańczowa maska do włosów
- Vianek pomarańczowy krem pod oczy, Sylveco łagodzący krem pod oczy
- Vianek pomarańczowy tonik i płyn micelarny 2w1
- Vianek fioletowe serum do twarzy "
***
Jestem pod wrażeniem przemiany skóry Magdaleny- dla mnie takie Wasze historie są najlepszym potwierdzeniem, że kosmetyki naturalne nie są chwilowym trendem a preparatami, które faktycznie przyczyniają się do poprawy stanu skóry i włosów.
Jeśli i Wy chciałybyście opisać swoją historię, proszę wysłać ją na adres meilowy: kosmetologia-naturalnie@wp.pl w temacie pisząc "Moja historia". Będzie mi miło, jeśli dołączycie zdjęcia- mogą być twarzy, włosów, skóry czy też stosowanych kosmetyków.
Pozdrawiam serdecznie!